W stronę Blooma
Powtórna lektura Ulissesa (a minęło jakieś 10-12 lat) to nie tylko - czego jestem pewien - lektura o wiele pełniejsza i wnikliwa, ale też i obfitująca w zupełnie odmienne wrażenia. Czytając poraz pierwszy Joyce'a (mam tu na myśli również połknięty w mniej więcej podobnym czasie Portret) wręcz zachłystywałem się napływającymi obrazami, odczuwając bardzo zmysłowo (niemal, chciałoby się rzec, synestezyjnie, chociaż to zdecydowanie zbyt mocne słowo, niemniej jednak czytając czułem się nieraz jakbym dosłowanie nurkował) każdy kolejny akapit. Dziś postrzegam wyraźniej i smakuję przede wszystkim strukturę i konstrukcję zarówno całego dzieła, jak i poszczególnych epizodów (i zdecydowanie nie mam tu na myśli faktu że w międzyczasie to i owo o joysowskim arcydziele się przeczytało, tylko rzeczywisty sposób lektury).
Możnaby, na marginesie, dorzucić, że po przebrnięciu przez jazdy pynchonowskie tudzież burroughsowskie, w odlotach ullisesowych odnajduje się... nie tyle spokój czy umiarkowanie ale jakby poczucie że w tym szaleństwie JEST metoda ;].
Najbardziej jednak, po latach, zmienił się mój ogląd głównych bohaterów książki. Młodzieńcem będąc skupiłem się, w dość oczywisty sposób (ach te bon moty, bezkompromisowość, oryginalność ;]) na partiach Stefana. Dziś z przejęciem i większym zainteresowaniem wnikam w perypetie nerkolubnego Leopolda, z jego nieustannymi mglistymi planami i pomysłami, paranaukowymi pasjami i poglądami, seksualnymi obsesjami i potyczkami. Dojrzewa się? Starzeje? Well...
I tak, pod kątem wieku będąc gdzieś w pół drogi między bohaterami książki, którą bez wahania nazwę najważniejszą lekturą mojej młodości, zastanawiam się jak będzie mi się czytać Ulissesa za kolejne 10 lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz